W dniach 30.04-01.05 2014 odbył się Dziesiąty Maraton Pieszy po Górach Świętokrzyskich - Twardziel Świętokrzyski 2014. Impreza odbyła się z okazji 10 rocznicy wstąpienia Polski w struktury Unii Europejskiej. Trasa maratonu przebiegała czerwonym szlakiem im. Edmunda Massalskiego z Gołoszyc do Strawczynka. Długość trasy wynosiła 102 km a uczestnicy musieli ją pokonać w 22 godziny.
Głównymi organizatorami byli Oddział Świętokrzyski PTTK w Kielcach, KTP "Przygoda", Wyższa Szkoła Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych w Kielcach, UG Strawczyn oraz Centrum Sportowo-Rekreacyjne w Strawczynku.
Na starcie maratonu stanęło 155 osób, z których 115 dotarło do mety w założonym limicie czasu. Najszybciej dystans pokonali: Rafał Bielawa z Warszawy, Maciej Czekaj i Waldemar Janczak z Kielc – zajęło im to zaledwie 13 godzin 20 minut.
Wsród tych 155 osób na starcie byłem również ja, a czy dotarłem do mety dowiecie się trochę dalej.
Pomysł startu w Twardzielu powstał w zeszłym roku na mecie Koneckiej 50-tki, kiedy opłakiwałem swoje pęcherze na stopach. Siedzieliśmy wtedy przy ognisku z Moniką, Iwoną oraz kolegą Robertem, który na mnie długo czekał, bo pojawiłem się na mecie ostatni (sam był pierwszy). Wtedy ktoś, tak dla żartu, rzucił pomysł - "To co? W przyszłym roku Twardziel świętokrzyski?". Przypomniał mi się wtedy tekst z kultowego filmu Vabank: "Cicho, to wariat." :-)
Zima minęła, a ja zacząłem myśleć o Superpiechurze Świętokrzyskim. Jedną z imprez cyklu Superpiechura jest Twardziel Świętokrzyski, którego wykluczyłem z powodu jego trudności. Biorąc pod uwagę, że mogę nie mieć możliwości wzięcia udziału we wszystkich pozostałych imprezach superpiechura, istniała duża obawa, że nie uzbieram wymaganej liczby kilometrów. Wtedy podjąłem decyzję - startuję w Twardzielu, ale... na 50 kilometrów.
Wysłałem zgłoszenie i czekałem. Jednak cały czas dręczyła mnie myśl, że moje założenie przejścia jedynie 50 km, jest czymś w rodzaju tchórzostwa. Z drugiej strony nie czułem się na siłach, żeby zaatakować pełen dystans. Do tej pory przeszedłem jeden raz 50 km, a na dodatek nigdy nie byłem na nocnym rajdzie w górach. Po długich bojach z myślami znalazłem salomonowe rozwiązanie: szykuję się na 100 km, ale decyzję podejmę na 50 kilometrze, jeśli tam dotrę :-).
Docierając do miejsca zbiórki (WSEPiNM) miałem już w nogach 4 km, co bardzo obniżyło moje morale :-). Po odebraniu karty startowej przyszedł czas na godzinne leżenie na trawniku. Potem rozpoczęcie na sali wykładowej i do autobusów. Autobus jechał do Gołoszyc ponad godzinę. Jadąc patrzyłem na niekończące się Pasma Gór Świętokrzyskich (Masłowskie, Łysogórskie i Jeleniowskie) i zadawałem sobie pytanie: co ja tutaj robię? To pytanie zadawałem sobie później jeszcze wiele razy.
Na starcie mieliśmy chwilę na rozłożenie kijków, przebranie czy zjedzenie kanapki. Potem strzał ze startera i w drogę. Ruszyliśmy szybkim tempem w kierunku Pasma Jeleniowskiego. Szedłem w grupie stosując zasłyszaną zasadę - "trzymaj tempo grupy, a masz szansę dojść do celu". Pierwszy, nocny marsz po górach robi wrażenie, na szczęście nie ma czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Marsz na tym odcinku był dość ciężki. Leśne dróżki miały często postać rowów wypełnionych kamieniami, błotem, gałęziami... Trzeba było się mocno koncentrować na każdym stawianym kroku, żeby się nie poślizgnąć, nie skręcić kostki czy też nie przemoczyć butów. Muszę w tym miejscu dodać, że organizatorzy świetnie oznaczyli trasę.
Wyprzedzając jednych i będąc wyprzedzanym przez przez drugich, dotarłem do podnóża Łysej Góry. Na podejściu zauważyłem, że kilka osób nie może utrzymać tempa "peletonu". Po kilkuset metrach mój organizm też powiedział - stop. Od tej pory na każdą górę wspinałem się własnym, wolniejszym tempem. Na świętym Krzyżu spojrzałem na zegarek i... szok - była północ. 25 km w 4 godziny to daje prędkość średnią około 6 km/h! Dla mnie to niezły wyczyn.
W tym miejscu spotykam Monikę (tę z koneckiej 50-tki) i dalej idziemy razem. Stosujemy chytrą taktykę :-) - gonimy światełko przed nami, gdy je dogonimy, to wyprzedzamy i gonimy następne. Łatwo powiedzieć kiedy wszyscy zasuwają ile sił w nogach. Jednak kilka światełek przegoniliśmy i tak około 2 rano znaleźliśmy się w Kakoninie. Pierwszy uczestnik pojawił się Kakoninie ok 23.50!
Gorący krupnik oraz gorąca, słodka herbata podnosi morale. Obniża je jednak pierwszy pęcherz i pierwszy plaster. Wyszło na zero.
Podejście pod Przełęcz Świętego Mikołaja minęło szybko i o 3.40 (chyba) byliśmy na Łysicy. W końcu przyszedł kryzys - kamieniste zejście z Łysicy dało mi mocno w kość, a dokładniej w kolana. Miałem wrażenie, że ktoś mi gwoździe powtykał. Na szczęście od Św. Katarzyny było pod górkę ;-). Wiem, że to dziwne, ale moje kolana zdecydowanie wolą podejścia.
Na Grzbiecie Krajeńskim dopadł nas świt i bardzo zimny wiatr. Ja już wiem, że dojdę na półmetek i zaczynam myśleć co dalej. Decyzja może być tylko jedna - idę dalej.
Ale półmetka strzegą dwie przeszkody: Wymyślona i Radostowa. W zeszłym roku rajd przebiegał rónowległym szlakiem niebieskim omijając te góry. Wysnułem teorię spiskową, że zmiana trasy miała ułatwić słabszym uczestnikom, decyzję o zakończeniu marszu na 50 km :-).
Wreszcie Ameliówka! Przepak, woda, herbata... Niestety wody mineralnej brak! Co dalej? Z opresji ratuje mnie jeden z uczestników, który zrezygnował z dalszej drogi. Jest więc nadzieja. Szybki "prysznic", zmiana bielizny, przekłuwanie pęcherzy i naklejanie kolejnych plastrów. Biorę herbatę i jem bułkę już na trasie. Znów organizm zaprotestował. Bułka smakowała jak suchy cement, brakuje śliny, problemy z przełykaniem itd... Usiadłem na krawężniku i zjadłem po bożemu - powoli i siedząc :-). W tym miejscu towarzyski kładą na mnie krzyżyk...
Dalej szedłem sam aż do Masłowa. Tam doszedł do mnie starszy pan, bardzo sympatyczny i rozmowny. Jak się potem okazało był to sam Maciej Ignatowski - pierwszy zwycięzca Twardziela na 100km z 2006 roku.
Na Białej Górze się rozstajemy, a dokładniej pan Maciej mi ucieka. W Masłowie-Dąbrowie dołączam się do sympatycznego rodzeństwa Gwizdaków z Łańcuta. Przy drodze krajowej 73 spotykamy pana Macieja i dalej idziemy już razem do samego Tumlina. Droga mijała szybko na miłych pogawędkach. Pan Maciej opowiedział sporo humorystycznych anegdot z pierwszych edycji rajdu.
Na punkcie kontrolnym w Tumlinie dogoniłem uciekinierki. Dwie pyszne kanapki, trzy herbaty, świeża woda do plecaka, przekłuwanie pęcherzy i w drogę.
Góra Grodowa jakoś poszła ale góra Kamień mnie mocno przeczołgała. Pierwszy raz musiałem się zatrzymać na podejściu, żeby uspokoić akcję serca. Na podejściach znacznie odstawałem od dziewczyn, ale w końcu niosłem kilkadziesiąt kilo więcej :-)! Za szczytem, Monika gnębiona przez sumienie za położony na mnie wcześniej krzyżyk, postanowiła się zrehabilitować i poczekała - taktownie twierdząc, że musiała odpocząć :-).
Za górą Kamień, na punkcie kontrolnym pytamy o pozostały dystans - odpowiedź: 20km. Myślimy sobie - jest dobrze, ale nie było. Mijamy górę Ciosowską, Baranią i Siniawską, za którą trafiamy na punkt kontrolny. Według naszych obliczeń pozostało nam około 5km. Na punkcie dowiadujemy się, że pozostało 9! (jak sprawdziłem na śladzie gpx, okazało się, że było prawie 11 km) Dotarło do nas, że możemy nie zdażyć! Fatalne uczucie! Chwilowe załamanie i szybka reakcja - zasuwamy! Po drodze do Perzowej wyprzedzamy kilka osób. Mówimy, żeby przyśpieszyli bo jest mało czasu, ale chyba nie wszyscy uwierzyli. Wchodzimy pierwsi na Perzową. Po zejściu wyprzedza nas dwójka biegnących, chyba zaczęli nam wierzyć :-).
Jeszcze niekończąca się droga przez las, podmokły, błotnisty. Omijanie bajorek zabiera dużo czasu. Stwierdzam, że nie ma to sensu i idę po kałużach. W butach mokro. Nadchodzący z naprzeciwka mężczyzna mówi nam, że jeszcze 4 km, a jest 17.30! (pozostało 30min). Znowu nóż w plecy! Niektórzy zaczynają biec, kilkoro z tych co nam nie wierzyli też :-). Ja nie biegnę, bo mam strasznie poharatane stopy, ale idę tak szybko jak mogę.
Po wyjściu z lasu pytam mieszkańców jak daleko do stadionu - okazuje się, że 1 km (trochę nas nabrał wspomniany wcześniej przechodzień). Patrzę na zegarek - zostało 14 minut! Ostatni kilometr przeszedłem w jakieś 9 minut!
O 17.55, po 21 godzinach i 55 minutach dochodzę do mety! Świetne uczucie!
Za mną dobiega jeszcze kilka osób. Wydaje mi się, że byli też tacy, którzy doszli, ale nie zmieścili się w limicie czasu.
Zastanawiam się skąd wziąłem siłę, żeby mając w nogach ponad 90 km po górach, ostatnie 11 km przejść w jakieś 1h 35min? Chyba wiem - całą drogę mówiłem sobie, że muszę ukończyć rajd, bo nie wyobrażam sobie kolejnej próby :-). Każda motywacja jest dobra, jeśli jest skuteczna! A czy wystartuję za rok? Na chwilę obecną - raczej nie. Poczekajmy jednak do czasu, gdy ruszą zapisy na Twardziela 2015! :-)
Poniżej galeria, bardzo uboga ale uwierzcie, że zdjęcia są ostatnią rzeczą, o której się myśli podczas Twardziela.
Punkt zbiórki, jeszcze błogo i leniwie...
Na starcie
Punkt kontrolny w Kakoninie
Łysica
Widok z Masłowa na Kielce
Na Ciosowskiej
I po wszystkim...
No i mój Twardziel...
Gratuluje tez świetnego tekstu! Wartki opis tego co działo się na trasie, jak akcja w filmie Stawka większa niż życie, choć historycznie film odrzuca, to trzeba mu oddać co jego a do tego tekstu pasuje jak ulał.
Teraz nic, tylko ćwiczyć i ćwiczyć przed następnymi wyzwaniami!.
Także udało mi się to skończyć, wprawdzie rano byłem już na mecie, za to w Tumlinie przywitała mnie zamknięta szkoła, a dalej sołtys jeszcze spał i nie dostałem z Maciejem i Waldkiem pieczątki, ale poza tym podpisuję się pod tym co napisałeś!!!
do zobaczenia w 2015 :)
jak się domyślam jesteś jednym z pierwszej trójki? Gratulacje! Nie kojarzę twarzy bo nie widziałem dekoracji. Słyszałem tylko z megafonów waszą dekorację, bo w tym czasie dochodziłem do mety
Fajnie, że nasze wrażenia się pokrywają - pierwszego i (prawie) ostatniego na mecie
Pozdrawiam
ważne że oboje dotarliśmy do mety i tego należy się trzymać :)
około 18:00 udało mi się jeszcze przywitać kolegę, który właśnie zmagał się z ostatnimi metrami, a później zaczęli już rozdawać twardzielom twarde puchary ;P
ps.
ja biegałem w białej koszulce , a na koniec "paradowałem" w koszulce z rewolwerem :)
W trakcie oglądania zdjęć od razu rzuciło mi się w oczy, że w Kakoninie jedliście na stojąco.
I moja pierwsza myśl: zdecydowanie za długie przerwy miałam.
Pozdrawiam
co do przepaków myślę, że i tak za dużo czasu na nich straciliśmy, ale wynikało to w sumie z kontekstu całego ultramaratonu. W Tumlinie szkoła była zamknięta i dowiedzieliśmy się, że mamy około 40 minut przewagi, to było strasznie demotywujące :) a i tak mimo słabego tempa na koniec przybyliśmy we trójkę z praktycznie 2 godzinną przewagą.
W kolejnym starcie na pewno na przepakach nie stracę więcej niż 5 min. Lepiej zabrać to co trzeba i spożyć w drodze. Zawsze to kilkaset metrów bliżej końca :)
pozdrawiam serdecznie
r
Ale z jednym się nie zgodzę - towarzyszki nie położyły na nikim krzyżyka, tylko sprawdzały ducha walki... i zrobił na nas wrażenie!
Do zobaczenia na trasach!
Po pierwsze wyczynu! Dałeś radę...szkoda, że ja nie mogłam startować:( .Na 100 bym się nie nastawiała,najw yżej na 50, ale poczułam tęsknotę za klimatem i przygodami. Ja weekend majowy lajtowo- Karpacz, Śnieżka, Praga, Drezno.
Po drugie jestem pod wrażeniem, że zaistniałam w tekście ;)
Po trzecie- super to opisałeś, czytało się z przyjemnością i zapartym tchem. Gratuluję "piórka" i tego humoru, który uwielbiam w takich opisach.
Pozdrawiam i do zobaczenia na szlaku, nawet wiem jakim :)
Bardzo fajnie opisałeś swoją przygodę z maratonem. Ja już zdobyłem trzecią statuetkę twardziela, na dzień dzisiejszy nie wiem czy zdobędę następną ale wiecie jak to jest. Wiosną zawsze przychodzą nam świeże pomysły do głowy.
Myślę że ten X twardziel był wyjątkowy i organizatorzy stanęli na wysokości zadania z przygotowaniem imprezy i trasy.
Do zobaczenia za rok Piotr.
Regulamin
Moje komentarze